+3
xladystarrrdustx 15 marca 2015 23:28
Do Vientiane jedziemy w zasadzie bez planu. A raczej, jeszcze bardziej bez planu niż do tej pory. W głowie kołaczą się jakieś obrazy, że Mekong, że Brama Patuxai, świątynie... Zero konkretów. Czasu w stolicy mamy mało - w zasadzie jedno popołudnie, noc i chwilka rano, przed czekającym nas lotem do Phnom Penh, więc wiedziona lekkim poczuciem winy spowodowanym kompletną niewiedzą, jeszcze w Vang Vieng wyciągam z plecaka przewodnik Lonely Planet. Pakujemy się do busa z ukochanymi bagietkami z awokado za pazuchą. Śniadanie na wyboistej wylotówce na Vientiane to swoista ekwilibrystyka, ale udaje nam się nie poodgryzać sobie języków. Potem widoki... znowu troszkę gór, ale już coraz mniej, mniej też zieleni: im dalej na południe tym bardziej krajobraz wypalony słońcem. Wreszcie motywuję się do otwarcia przewodnika, czytam jednak "od końca" - o historii Laosu, różnorodności etnicznej. Kiedy wreszcie dotrę do praktykaliów zwiedzania Vientiane, zatrzymamy się gwałtownie: jak to, to już? Cztery godziny w Azji to w sumie żadna podróż, nawet nie zdążyłam wyciągnąć aparatu!



Do centrum Vientiane wjeżdżamy z klasą, tuk-tukiem wciskającym się między samochody i trąbiącym kiedy tylko może. Doskonała taktyka kiedy trzeba walczyć z korkami i ściskiem na ulicach, tyle że... tu nie ma korków. Tu nie ma w zasadzie ruchu. Godzina 14 na głównej ulicy stolicy Laosu przypomina leniwe niedzielne popołudnie w w niewielkim miasteczku. Ej, czy to nadal Azja? Czemu tu jest tak spokojnie? I tak ładnie? Vientiane wita nas ocienionymi ulicami, mnóstwem zieleni, drzewami kwitnącymi na żółto i różowo, przepięknymi kolonialnymi domami. I leniwą ciszą, przerywaną jedynie trąbieniem naszego tuktuka.









Wysiadamy na niewielkiej ulicy pełnej knajpek, sklepików, hoteli i pensjonatów. Nie mija 15 minut, a już trzymamy w ręku klucze do naszego pokoju. Piąte piętro i balkon? Super! Rzucam plecak na łóżko, wybiegam na balkon i... tak blisko!! Mój ukochany Mekong jest tuż tuż, połyskuje w południowym słońcu, zaprasza, woła. To najlepszy prezent na nasz ostatni dzień w Laosie!

Nie ma czasu do stracenia, Vientiane czeka. Bardzo generalny plan: zobaczyć Bramę Patuxai, może jakieś muzeum... Wszystko świetnie, tylko nie założyliśmy że zanim tam dotrzemy, Vientiane porwie nas bez reszty. Po raz kolejny przewodnik pozostaje na dnie torby, podczas gdy my zaglądamy przez kolejne płoty do świątyń, ogrodów, podziwiamy zwykłe mieszkalne domy, słuchamy śpiewu ptaków i dajemy się porwać spokojnemu, miarowemu oddechowi Vientiane. Uwięzieni w czasie, oślepieni słońcem i pięknem czającym się za każdym rogiem, cichą melancholią i zapachem historii. Zakochani bez pamięci w tej naspokojniejszej z azjatyckich stolic.











Kiedy docieramy wreszcie nad Mekong, słońce powoli szykuje się do snu, a wokół promenady rozstawiają się stoiska Nocnego Targu. Spacerujemy wśród sprzedawców i stert koszulek, spodni, biżuterii i butów. Gdzieniegdzie znane loga europejskich projektantów mody w wydaniu azjatyckim z 5 dolarów. Nuda. Uciekamy z targu i kierujemy się na promenadę wzdłuż Mekongu.



To dziwne miejsce. Nazywane parkiem, ale bez zieleni. W sumie dość brzydkie. Przypominające nieznośnie, całą tą dziwną pustką krajobrazu przerywaną jedynie flagami z sierpem i młotem, że Laos jest krajem komunistycznym. Powinno nam się tu nie podobać. Powinniśmy stąd uciec, jednak zostajemy. Czemu? Bo z każdą minutą zbliżającą dzień do nocy promenada zapełnia się mieszkańcami Vientiane. Część z nich uprawia jogging, część spaceruje z rodzinami. Młodzi laotańczycy umówieni tu na randkę rozglądają się wokół, czekając. Staruszkowie o lasce, dzieci w wózkach, młodzież puszczająca z komórek najnowsze lokalne hity. No i absolutna rewelacja: wieczorna "lekcja WF", grupowy fitness prowadzony przez energicznego trenera z boom boxem, zbierający dziesiątki entuzjastów wymachujących rękami i nogami w rytm muzyki. Dołączamy do grupy, ćwiczymy, tańczymy, śmiejemy się od ucha do ucha. Jest niesamowicie. Prawdziwie. Nie na pokaz dla turysty.



Zziajani, przysiadamy na betonowych schodkach nad Mekongiem. To tu, środkiem nurtu, biegnie granica między Laosem a Tajlandią. Czerwona kula słońca chowa się już w innym kraju, w innym świecie, tym nowocześniejszym, szybszym, błyszczącym, przygotowanym i zapakowanym w ładne pudełko w sam raz dla zachodnich turystów. Tajlandia i Laos - dwa światy, przeszłość w ostrym kontraście do dzisiaj zamieniającego się w jutro, nim zdążysz mrugnąć okiem.



Szybka kolacja na ulicznym stoisku: chłopak smażący dosy przygląda nam się nieśmiało i w końcu pyta nas o imiona. Odpowiadamy z uśmiechem, zachęcając do dalszej rozmowy - chwilę później już się znamy i lubimy. A na koniec dostajemy nasz posiłek okraszony dodatkową porcją masła! Oblizując palce spacerujemy po nocnym Vientiane, nie chcąc iść spać. Jeszcze tyle mamy do zobaczenia!

Noc nieubłaganie zamienia się w poranek, a my po szybkim śniadaniu ładujemy się do tuktuka. Wystawiam głowę, zamykam oczy - chcę zapamiętać ten ostatni poranek w Vientiane, w Laosie, zapach jeszcze nie rozgrzanego powietrza, poranny gwar. Już za chwilę wsiądziemy do samolotu do Phnom Penh, zostawiając za sobą Laos wraz z jego płynącym inaczej czasem, ciszą, spokojem, wraz z kawałkiem naszego serca. Musimy po nie koniecznie wrócić.




*Jak zaczęła się nasza laotańska wyprawa?
część 1: http://spolecznosc.fly4free.pl/blog/397/laos-poza-czasem/
część 2: http://spolecznosc.fly4free.pl/blog/404/laos-poza-czasem-cz-2/








Dodaj Komentarz