+3
adamek 16 lutego 2018 19:51
Spanie w namiocie na dachu samochodu, zaparkowanego pośrodku niczego, wiąże się z jedną niedogodnością. Nie ma absolutnie żadnej osłony przed wiatrem. Toteż całą noc słyszymy łopotanie nie do końca naciągniętych połów namiotu. Ranek jest senny i leniwy, zaczyna się jak zwykle bardzo wcześnie. W powietrzu unosi się lekka, niewyraźna piaskowa mgiełka. Wszystko naokoło wygląda jak na starych zdjęciach, lekko wyblakłe. Kiedy jemy śniadanie, znikąd pojawia się obok nas kilkunastoletni Lexus. Podjeżdża i zatrzymuje się koło nas. Ze środka patrzy na nas uśmiechnięty kierowca i dwójka ciekawskich dzieci. Po prostu stoją, patrzą na nas, nasze auto i się uśmiechają. Uśmiechamy się więc i my. Ula znika na moment w naszym samochodzie i po chwili w ruch idą cukierki – najlepszy sposób na zjednanie sobie przyjaciół wśród dzieci. Nieśmiało wyciągane małe rączki, chwila namysłu, oczy jeszcze większe a uśmiech jeszcze bardziej rozbrajający.



Patrzymy tak na siebie, uśmiechamy się. Kierowca pokazuje na nasz namiot, kiwa głową z zainteresowaniem, my kiwamy jakbyśmy odpowiadali. Rozmawiamy tak sobie głowami, rękami i uśmiechami. Bez niepotrzebnych słów. W końcu tata odpala auto, dzieciaki machają uśmiechnięte i tak się rozstajemy. Oni jadą w pustynię, my przeciwnym kierunku – do pobliskiego miasteczka Bulgan. Albo wioski. W Mongolii, gdzie na powierzchni pięć razy większej niż Polska żyje 3 mln ludzi, trudno rozróżnić, co jest czym. Stamtąd planujemy udać się do Bayanzag, czyli płonących klifów – przepięknych pustynnych formacji skalnych, przy których odkryto chyba najwięcej szczątków dinozaurów. Bulgan zaczyna się nagle, za wzgórzem, po prostu wyrasta z ziemi. Kilka domów, gery otoczone płotami. Wszystko to schowane pomiędzy kępami krzaków. Ze światem połączone cieniutką nitką kabli telefonicznych, rozciągniętych na rachitycznych słupach powbijanych w pustynię.





Na głównym placu, przy którym znajduje się rząd sklepików, dowiadujemy się gdzie jest ujęcie wody. To najważniejsza rzecz na pustyni obok benzyny, narzędzi, liny holowniczej i zapasowego koła. W wioskach rozsianych po pustyni Gobi, w większości domów i gerów nie ma bieżącej wody. Pobiera się w specjalnych punktach ze studnią głębinową i pompą. Są czynne w dziwnych godzinach, wiszą na nich nawet kartki – po mongolsku – nie do odszyfrowania. W zależności od miejsca, woda może być płatna – zazwyczaj są to śmieszne kwoty, rzędu kilkunastu groszy za 20l kanister. Tym razem mamy szczęście – punkt jest otwarty! Czekamy tylko w kolejce za kilkuletnimi dzieciakami i kobietami napełniającymi po kilka 20-litrowych baniaków, które pakują na małe wózeczki. Szczęśliwi napełniamy własny i ruszamy w drogę.





Łatwo powiedzieć – w drogę! – Problemem jest znalezienie właściwej. Lub nawet po prostu – drogi. Na wyjeżdżaniu z miasta trochę nam schodzi. Kończy się tym, że po prostu jadę na przełaj przez nieużytki, wyznaczając nową – swoją – drogę. Kierujemy się na azymut zerkając to na Google Maps, to znowu na Maps.me. Według GPS-a trzeba jechać naokoło, jakieś 60-km, co potrwa dwie godziny. Na mapie widzimy, że to 10-km stąd. Jedziemy więc przez pustynię. To okazuje się być dobrym wyborem. Wkrótce, nie wiadomo skąd, pod nami wyrastają rozjeżdżone ślady opon i koleiny. Ciągnąc za sobą pióropusz kurzu, przecinamy pustynię. W końcu, z wibrującego żaru pustyni wyłaniają się niewyraźne sylwetki gerów, aut, koni a nawet ludzi. To oznacza, że dojeżdżamy na miejsce.





Baynazag to miniaturka parków pustynnych z zachodu USA. To mały uskok w powierzchni monotonnej pustyni, który zachwyca swoimi kolorami i kształtami. Droga zaczyna się wić niczym wstążka makaronu pomiędzy kępkami traw. Wszystko przez to, że piasek ty jest sypki i auto zakopuje się w nim momentalnie. Stąd ciągle wytyczane są nowe przejazdy i objazdy. Jedziemy po rozległej dolinie, pośrodku której z ziemi wystają czerwone skały. Całość otoczona jest niewysokimi, poszarpanymi klifami, również w kolorze cegły. Pomimo zachmurzenia, jest gorąco jak w piecu. Nie ma żaru lejącego się z nieba. To bardziej piekarnik z termoobiegiem, gdzie gotujesz się w oparach gorącego powietrza. Mimo to nie możemy sobie odpuścić pokręcenia się po okolicy. Zostawiamy auto na środku śladów. Każdy zjazd z wyznaczonej ścieżki oznacza zakopanie się w sypkim piasku. To są szczegóły, na które zwykle nie zwracamy uwagi, tu – na pustyni – najmniejszy błąd może się okazać katastrofą.





W piasku grzęzną także buty. Mięciutki, szczelnie otula stopę ogrzewając ją momentalnie. Czuje się jakbym szedł po ciepłym budyniu. Jest upalnie, sucho, obco. Już samo odejście od samochodu w tak niesprzyjających warunkach to wyjście daleko poza strefę komfortu. To nie jest miejsce do pieszych spacerów. To typowa pustynia z kamieniami, gruzem, czerwonym piaskiem, słońcem i niesamowitym poczuciem wyobcowania i samotności. Droga prowadzi do góry i po chwili jesteśmy już na szczycie „płonących klifów”. Mają kilkanaście metrów wysokości i nie są jakieś szczególnie monumentalne. Uwagę zwraca jednak ich niesamowity ceglany kolor. Nie trzeba zachodu słońca by sprawiały wrażenie, rozgrzanych do czerwoności. Tu na górze można zwyczajnie usiąść na ziemi i zapatrzeć się na pustynię. Czuć jej żar na skórze przedramion. Wsłuchać się w jej dźwięki. Podmuch wiatru, który potrafi gwizdać, świstać lub trzeszczeć w uszach w zależności od siły. Jeżeli wsłuchać się bardziej, słychać nawet lekki chrzęst ziaren piasku smaganych tym wiatrem. Do tego ten suchy zapach pustyni. Jej smak, wystarczy otworzyć usta, posmakować powietrza. Nie, pustynia nie jest jałowa. To uczta dla zmysłów.



Z Bayanzag wracamy do Bulgan. GPS tym razem pokazuje, że jesteśmy na dobrej trasie, ale kilkanaście kilometrów będziemy jechać dwie godziny. Na szczęście, wyjeżdżone ślady wskazują na to, że to fałszywy alarm. Znowu jedziemy środkiem niczego. Od czasu do czasu, na horyzoncie, z żaru wyłaniają się stada owiec, krów i koni. W miarę jak zbliżamy się do miasteczka, zaczynają się nawet pojawiać na drodze. To oznacza slalom pomiędzy pędzącymi na oślep owcami. Zwieńczeniem tego toru przeszkód jest jazda przez ponad metrowe krzaki otaczające Bulgan. Wąska ścieżka przypomina labirynt, który zaciska się wokół samochodu. W wiosce próbujemy zasięgnąć języka i zapytać jak się dostać do Khongoryn Els – piaszczystych wydm, jednej z największych atrakcji Gobi. Niestety nie daje się nijak dogadać z nikim naokoło. Analizujemy więc to, co widać na Maps.me i znowu postanawiamy jechać na azymut.



Powoli dochodzi do nas, że tak właśnie jeździ się po Mongolii. Zaczepia nas para Amerykanów z jednego z wycieczkowych UAZ-ów, które wożą wycieczki po całej Mongolii. Kiedy mówimy, że jeździmy sami, bez kierowcy, są w szoku – ale bezpieczeństwo, drogi, znaki... – dopytuje. W Mongolii jest bezpieczniej niż u mnie w kraju. Jedyne, czego można się bać to ludzie – tu jest ich mało. Mongolia jest szóstym krajem na świecie o najmniejszej gęstości zaludnienia. Na jeden kilometr kwadratowy przypada 1,7 osoby. Za Mongolią są tylko takie terytoria jak: Pitcairn, Sahara Zachodnia, Falklandy, Svalbard i Grenlandia. Dróg nie ma, znaków też nie ma, ale jakoś dajemy sobie radę! Ruszamy!



Ruszamy na zachód drogą, której nie ma na mapie. W zasadzie to jakaś jest, ale urywa się po kilkudziesięciu kilometrach. Nie wiemy czy dotrzemy tam gdzie planujemy, jedziemy przed siebie. Na tym polega mongolska przygoda. Jedziemy przez kompletnie wymarłą pustynię. Teren jest płaski i monotonny. Przecinamy rozległą dolinę otoczoną od południa i północy łańcuchami górskimi. Jedynym wytchnieniem dla oczu jest łańcuch Gurvan Saikhan po lewej stronie, który mamy w zasięgu wzroku. To nasz drogowskaz, wiemy, że mamy jechać wzdłuż gór, następnie po jakichś 100 kilometrach je przeciąć. Jest jeszcze jeden znak, który nie pozostawia wątpliwości, że tędy jeżdżą ludzie - butelki po wódce porozrzucane przy drodze. Niebieskie etykietki najtańszego poniewieracza widać wszędzie. Panuje nieznośny upał, ziemia jest sucha jak pieprz.



Samochód unosi tumany gęstego kurzu. Dostaje się wszędzie. Pomimo zamkniętych okien, wciska się pomiędzy szczelinami w drzwiach, dostaje się przez tylne drzwi, które jak się okazało, mają zerwaną uszczelkę. W efekcie cały tył auta – nasze bagaże, sprzęt campingowy i jedzenie, jest regularnie pokrywany grubą warstwą pyłu. Po drodze mijamy jakiś piechurów. Wyglądają na lekko wyposażonych, zwalniamy, żeby zapytać czy nie potrzebują wody, ale nie zwracają na nas uwagi. – Kto tu chodzi pieszo? – nie możemy się nadziwić – przecież przy takim upale to czyste szaleństwo – Po kolejnych kilku kilometrach kolejni, potem jakieś namioty – Ultramaraton – OK, to już wiemy... Ludzie, którzy tu biegają, są naprawdę twardzi.





Powoli kończy się monotonia doliny, wjeżdżamy w góry. Wreszcie! Takie wytchnienie. Można na czymś skupić wzrok. Nie wpatrujesz się tylko w pustkę. Jest tak samo pustynnie i beznadziejnie pusto, ale jakoś ta odmiana wpływa kojąco. Droga wije się pomiędzy przepięknymi górami, podobnymi do tych, jakie widzieliśmy wczoraj w Jolyn Am i podczas poszukiwań petroglifów. W końcu to ten sam łańcuch górski, tylko jakieś 200 km dalej. Z czasem droga robi się coraz szersza a góry coraz niższe. Wyjeżdżamy na wzniesienie i naszym oczom, daleko hen ukazują się piaszczyste wydmy Khongoryn Els. Nauczeni doświadczeniem nie ufamy temu, co widzimy. Wydaje się, że jesteśmy na miejscu, tymczasem wydmy mogą być kilkadziesiąt kilometrów stąd. Tak też się okazuje. Zjeżdżamy z gór i wjeżdżamy do kolejnej doliny, wzdłuż której ciągnie się przez ponad 100 km pas wydm – Khongoryn Els. Zwane tu Duut Mankhan, czyli śpiewające wydmy.





Widok jak na filmach o Saharze. Właśnie tak każdy wyobraża sobie pustynię. Zwały złotego piasku, pofałdowane wydmy wydają się powoli przesuwać w jakimś sennym tańcu. Klasyczna piaszczysta pustynia. Droga prowadzi przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż wydm. Mijamy ger campy przeznaczone dla wycieczek – te w stylu B&B – prowadzone przez lokalne rodziny nomadów, jak i duże, zorganizowane resorty, od tych droższych aż po te najdroższe. Przy każdym pasą się baktriany gotowe w każdej chwili przewieźć turystów do wydm. Wszystko to rozrzucone po ogromnej dolinie, tak, że zupełnie nie czuć obecności kogokolwiek, nie wspominając o tłumach turystów. Jedziemy drogą na zachód do samego końca. Dlaczego? Nie mamy pojęcia. Jesteśmy na miejscu. Tu nie ma żadnego visitors center jak w parkach narodowych w USA, nie ma wjazdu, wyjazdu, żadnych map, znaków, drogowskazów, żadnych oficjalnych szlaków. Tu jest Mongolia. Natura w czystej postaci.





Dojeżdżamy, jak nam się wydaje, do końca drogi. Oto stoimy pomiędzy wysokim na 150 metrów pasem wydm. Przed nami zaczyna się gładziutki, grząski piasek. Naokoło nie ma nikogo, tylko kilkaset metrów, jakiś pojedynczy UAZ 452 popularnie zwany „Buchanka”, zapewne czekający na grupę turystów. Nie da się tu dostać inaczej niż wynajętym autem. Jak do większości atrakcji Mongolii. Widoki na całą dolinę są bajeczne. Na niebie koncert przepięknych tańczących chmur. Jasne jest, że chcemy wejść na wydmę. U nas to oczywiście zakazane, tutaj ludzi jest tak mało, a wydmy są tak ogromne, że nikomu nie przyjdzie do głowy zakazywać chodzenia po nich. Jesteśmy pewni siebie, bierzemy zapasy wody i dziarsko lecimy pod górę.








Już od pierwszych kroków wiadomo, że to nie będzie spacerek. Miękki piasek zapada się pod stopami, przyjemnie chrzęszcząc i nieprzyjemnie męcząc. Kiedy zaczyna się lekkie podejście już wiemy, że to będzie mordęga. Próbujemy trawersować, wybierać w miarę niestrome zbocze, ale po chwili jesteśmy wykończeni. Ula postanawia pochodzić sobie u podnóża wydm – bardzo roztropna decyzja. Ja wykończony idę dalej, przecież to tylko jakieś 120 metrów. Podejście robi się coraz bardziej strome. Stopy zapadają się coraz bardziej w chrzęszczący miękki piasek. Każdy jeden krok do góry kończy się zsuwaniem w dół. Próbuję iść po kępkach trawy, łapać wystających gdzieniegdzie patyczków. Za każdym razem to samo. Po chwili męczącej walki z osuwającym się piaskiem przystaję i powoli osuwam się w dół patrząc na maleńkie żuki zgrabnie biegające po wydmie. Patrzę na szlaczki, które zostawiają na piasku. Tysiące maleńkich punkcików układających się w esy floresy. Droga wiedzie dalej i dalej do góry. Kończę na czworakach, liczę kroki, ustalam sobie – dwadzieścia kroków i odpoczynek! Próbuję robić więcej.





Oddech szaleje, jest gorąco, nogi są zmęczone. Szczytu w ogóle nie widać. Przede mną kolejne załamania, za każdym kolejnym odsłania się następny kawałek do przejścia. Trochę zrezygnowany ustalam, że idę do najbliższego i wracam, bez względu ile zostanie do góry. Jestem wykończony. Robiąc ostatnie kroki zdaję sobie sprawę, że to tu. Koniec. Szczyt! Jestem na wydmie. Chce mi się krzyczeć ze szczęścia, ale styrany 45-minutowym podejściem, siadam wykończony na wąskiej piaszczystej grani. Przede mną obezwładniająco piękny widok. Sąd dopiero widać, co jest za wydmą. Tu zaczyna się pustynia. Kilkunastokilometrowy pas wydm ciągnący się przez ponad 100 km. Przepięknie pofałdowane, idealnie kształtne – wymarzony obraz pustyni. Tu na górze wiatr unosi ziarnka piasku dając niesamowity, ledwie słyszalny koncert. Spomiędzy trzeszczących w uszach podmuchów wiatru wyłapuje delikatny krystaliczny chrzęst masy piasku ocierającej się na wietrze o wydmę. Do tego przepiękne pióropusze unoszące się ponad piaszczystymi szczytami.





Siedzę tak i nie wierzę własnym oczom. Piękno natury, jej bliskość. To jest to, co uderza w Mongolii – niesamowity kontakt z naturą. Ze wszystkimi tego plusami i minusami. Tutaj człowiek zdaje sobie sprawę, że nie jest pępkiem świata. Jest jego mikroskopijną częścią. Tutaj rządzi natura a nie człowiek. Tu ludzi prawie nie ma. Parki narodowe to nie miejsca gdzie się przyjeżdża, ogląda ładny obrazek, robi zakupy w sklepie z pamiątkami i odjeżdża. Tu się obcuje z przyrodą. Trzeba się namęczyć, żeby tu w ogóle dotrzeć, a na miejscu, pokornie, w zależności od kaprysu natury można coś nie tyle zobaczyć, ale przeżyć, doświadczyć. Ot, choćby tak siedzieć na szczycie wydmy, słuchać wiatru, czuć w suchych ustach i oczach ziarnka piasku i patrzeć na ten cud natury... I to jest wspaniałe.





Jedyne, czego mi tu na górze brakuje to Uli, towarzyszki podróży i życia, z którą mógłbym podzielić się tą chwilą, tymi wspaniałymi widokami, uczuciem wolności i bycia częścią natury. To jest brakujący element układanki. Zawijam się więc czym prędzej i zbiegam w dół. Droga w dół jest o niebo przyjemniejsza. Schodzę po niewielkim osuwisku, które sam wywołuje. W zasadzie, momentami na nim zjeżdżam. Miękki piasek przypomina swoją konsystencją polewę karmelową wylewaną na ciasto. Gęsta masa, która spływa przy każdym kroku. Zbiegam i zatrzymuje się, a moje stopy pogrążają się w ciepłym, delikatnym piasku. Wsłuchuję się przy tym w tajemniczy śpiew wydm. Zsuwający się piasek wydaje z siebie lekki cichy dźwięk, jakby przytłumiony odgłos trąb. – Więc to są te śpiewające wydmy! – wyrzucam do siebie. Zachwycający, tajemniczy, wzmagany przez wiatr głos tych ogromnych piaskowych piramid. Właśnie to jest to odkrywanie Mongolii na własną rękę.



Jestem na dole w kilka minut. Ula czeka przy samochodzie. Cały czas wypatrywała mnie – mały punkcik, z trudem wspinający się do góry. Oboje jesteśmy wykończeni pogodą i chodzeniem po grząskim piasku. Rozkładamy krzesełka campingowe, robimy sobie piknik i odpoczywamy. Opowiadamy sobie o odgłosach pustyni, falującej trawie, śladach robaczków, dzielimy się odkryciami z tego wspaniałego miejsca. Po prostu sobie siedzimy i rozkoszujemy się tym miejscem. Chłoniemy przepiękną okolicę, przypatrujemy niebu, na którym odbywa się niesamowity taniec chmur. Jest niesamowicie, leniwie. To właśnie w takich momentach ładują się baterie. Jesteśmy poza czasem. To właśnie tu i teraz chcę powiedzieć – chwilo trwaj!





Zbliża się wieczór, a my cały czas nie mamy planu na biwak. Orientujemy się w mapie i postanawiamy jechać na południe. Plan jest taki, aby dotrzeć w okolice Gurvantes do kanionu Khermen Tsav. To trudno dostępny, przepiękny kanion z czerwonych skał. Jeden ze skarbów Gobi. Połączenie parków narodowych Canyonlands i Bryce Canyon z Zachodu USA. Do tego niemal nieodwiedzany przez turystów. Ruszamy więc w drogę. Kierujemy się jedynym szlakiem w parku – wracamy na wschód wzdłuż pasa wydm. W miarę jak słońce się obniża i jego promienie padają pod mniejszym kątem, wydmy nabierają coraz bardziej intensywnego, ognistego koloru. Mijamy stada baktrianów leniwie wypasających się na lichych pastwiskach. W końcu odbijamy na południe.





Droga wiedzie centralnie przez wydmy. W jednej chwili pełna dziur i nierówności, ale twarda „droga” zamienia się w piaszczyste grzęzawisko. Napęd na cztery koła pomaga, ale jedzie się coraz trudniej. Gdyby nie jakieś ledwo widoczne ślady opon, nie pomyślałbym, że da się tędy przejechać. Napęd na cztery koła i prawie pięciolitrowy diesel pracują pełną parą. Z trudem pokonujemy kolejne metry. W końcu trafiamy na Toyotę z całym dobytkiem na pace, zakopaną na środku drogi. Wygląda to źle, ale od razu oferujemy pomoc. Oczywiście na migi. Żywo gestykulując ustalamy co i jak. Lina, hak, bieg, pikanie, klekot silników, czarne chmury wydostające się z rur wydechowych, boksujące koła. I nic. Auto grzęźnie dalej. Próbujemy z tyłu, z przodu. Nic. Robimy zdjęcia i pokazujemy, że pojedziemy po pomoc do najbliższego geru. Kierowca pokazuje, że już wysłał pasażerów po deski, łopaty i auto. No nic, chcieliśmy pomóc. Przy okazji, podejmujemy decyzję, że nie jedziemy dalej. Ostatnie, czego byśmy chcieli, to zakopać się na noc na pustyni.



Tak to jest z Mongolią. Była droga, nie ma drogi. Objazd oznacza nadrobienie jakichś 200 kilometrów przez pustynię. I nie ma pewności, że droga będzie przejezdna. Nie będzie Khermen Tsav. Odpada. Tak po prostu. Mieliśmy plan i teraz musimy go zmienić. Bo nie da się tam dojechać. Nie tak, aby nie pokrzyżować dalszych planów. Gdzieś tam w środku boli to, że nagle wszystko wywraca się do góry nogami. Jest tak a nie inaczej. Trzeba to zaakceptować. Nieodwołalność decyzji, którą w zasadzie podjęła za nas natura. Tupanie nogą na nic się tu nie zda. Trzeba się z tym pogodzić. To uczy pokory. Jedziemy z powrotem. Zostawiamy w tyle przepiękne wydmy, zaczynamy powoli wspinać się pod górę po łagodnych zboczach wzgórz otaczających dolinę.



Szukamy miejsca na biwak. Nie chcemy się rozbijać w parku, nie wiemy czy wolno, a w takiej pustce absolutnie nigdzie nie da się ukryć. Nie możemy się zdecydować – Tu jest krzywo, tu za bardzo wieje, tu coś... – Chyba nie do końca się jeszcze pogodziliśmy z tak nagłą i ostateczną zmianą planów. Zaczyna już zmierzchać, więc w końcu po prostu zjeżdżamy z drogi w pole i gdzieś pomiędzy biegającymi królikami znajdujemy miejsce. – Tu – uśmiechamy się do siebie. Zmęczeni, ale pełni pozytywnych wrażeń siedzimy i patrzymy na przepiękny zachód słońca. Planujemy dalszą podróż. Postanawiamy przebijać się na północ, do ajmaku Övörkhangai, czyli południowochangajskiego, stamtąd dalej na zachód. Czy się uda i jak to wszystko wyjdzie? Zobaczymy... Już do nas dochodzi, że chyba nie ma co za bardzo planować, bo wygląda na to, że Mongolia ma na nas swój plan. Nie pozostaje więc nic innego jak mu się podporządkować.

więcej znajdziesz tu: http://przepodroze.pl/category/miejsca/azja/mongolia/
szukaj też "przepodroze" na w Goolge, na Facebooku, Instagramie lub YouTube

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

adi102 27 lutego 2018 23:22 Odpowiedz
I znowu zaskoczyłeś swoją podróżą. Prawdziwa przygoda. Po przeczytaniu pomyślałem sobie: "Fajna ta Mongolia. Może i ja odwiedzę te tereny"
adamek 27 lutego 2018 23:35 Odpowiedz
No Mongolia jest PRZE! :)