Dla nas, Polaków, najwyższym punktem kraju są Rysy– 2499 m n.p.m. W Boliwii, w której obecnie jestem, większość populacji żyje powyżej 3 200 m n.p.m. Słynne miasto La Paz rozciąga się od 3 600 m wzwyż, a sąsiadujące z nim El Alto sięga nawet 4 150 m n.p.m. Ta różnica wysokości dla zwykłego Polaka jest zabójcza. Wyobraźmy sobie, że z zakupami idziemy z doliny Kondrackiej na Kasprowy Wierch. Dla Boliwijczyków to codzienność.
Po przyjeździe do La Paz każda czynność trwała dłużej niż w ojczyźnie, na przykład zwykły spacer na wysokości 3700 m. gdzie ciśnienie osiąga około 600 hP, płuca nie napełniają się do końca, a ilość oddechów zwiększa się niewiarygodnie- młodzi ludzie idą 50 metrów pod górkę i muszą zrobić przerwę bo już złapała zadyszka. Ciężko się chodziło, ciężko stało, całość uzupełniało słońce, które w dzień po prostu paliło skórę. Noce były bardzo chłodne, średnie temperatury dla września to w dzień 18°C, a w nocy -4°C. My na szczęście nie odczuliśmy aż tak różnic temperatur w mieście. Wysokość była dla nas z każdym dniem łaskawsza, pozwalała więcej i szybciej chodzić, lepiej spać i więcej jeść. Dobre czasy, czasy aklimatyzacji, skończyły się 15 września. Pojechaliśmy w teren Huyana Potosi – góry o wysokości 6 088 m n.p.m.
Ponad tydzień aklimatyzacji na 3 660 m, nie za bardzo nam pomogło, ale pozwoliło przeżyć. Dojechaliśmy do schroniska Casa Blanca na 4 800 m n.p.m. Ponad kilometr wyżej miało toczyć się nasze codzienne życie. Podobno, według literatury fachowej, na wysokościach od 4 500 mn.p.m. czasowo zanika zdolność do rozmnażania się u ludzi. Schronisko wybudowane z pustaków pomalowanych na biało nie było ocieplone, nie było szczelne, było za to całkiem spore. Dwa poziomy pozwalały na zorganizowanie noclegu nawet dla 80 osób, co w szczycie wspinaczkowym spokojnie pozwalało na utrzymanie ciepła wewnątrz budynku. Końcówka września to okres wiosny, więc bardzo niebezpieczny na wspinaczkę- w dzień lód się topi, są lawiny, jest niebezpiecznie.
Nasz cel to jednak pobliski lodowiec Charkini. Mieliśmy zbadać jego przedpole, sporządzić mapę geomorfologiczną, oraz model terenu. Po przyjeździe, i pokonaniu ponad kilometra w górę, ruszyliśmy na eksploatację lodowca Zongo (około 4900m n.p.m.), podniecenie i emocje górowały, dobre samopoczucie też. Staliśmy na lodowcu, byliśmy w małej jaskini, zobaczyliśmy cały przekrój tworów polodowcowych. Kryzysowa okazała się jednak noc. Zbyt szybkie pokonanie wysokości sprawiło, że nocą było słychać tylko kaszel, charczenie i jęki. Głowy pękały z bólu, żołądki przestały pracować- sił nie było nawet na jedzenie. Większość z nas nie potrafiła wstać z materaca na śniadanie. Na szczęście pojedyncze osoby były wstanie zrobić herbatę oraz podnieść się i pomóc tym umierającym. Przed wyjazdem nie dowierzaliśmy w mity o życiu w Andach ale teraz... Problemy z trawieniem przewijały się u każdego z nas, dłużej lub krócej, ale jednak. Problematyczne było to, że woda doprowadzona do schroniska zamarzała już przed 16:00, a rozmarzała około 10:00. Nasze życie od 9:00 do 17:00/19:00 toczyło się w terenie. Po przyjściu do schroniska nie było w nim wody na umycie nóg, głowy czy rąk, nie mówiąc nic o cieplej wodzie. Ciekawy był też wychodek, który stał jako wolny budyneczek: miał dwa pomieszczenia, zadbaną muszlę i klapę. Ciekawostką w Boliwii jest to, że zużyty papier należy wyrzucić do śmietnika. Przy jedenastu osobach kosz zawsze był pełen. Spłuczki można było szukać na próżno, gdyż wodę spłukuje się butelką wody. Problem pojawiał się jak zawsze gdy woda zamarzła- trzeba było wyrąbać przerębel i nabrać ją do pojemnika. Kuchnia, którą mieliśmy do dyspozycji działała na gaz, do dyspozycji mieliśmy dwa ogromne palniki, nie było lodówki, która zresztą była niepotrzebna, nie było też wody w kranie. Naczynia myliśmy w wodzie z wiadra. Panował tam srogi mróz, w pomieszczeniu wieczorem temperatura spadała do 3-4°C, więc herbata zawsze była zimna. Na tej wysokości woda zaczyna wrzeć w temperaturze 70-kilku stopni, co nie pozwalało na porządne zaparzenie herbaty. Te temperatury wykańczały nas dzień po dniu. Przed zaśnięciem termometr wskazywał w sali 2°C, a nad ranem, tuż przed wschodem słońca było jeszcze zimniej.
Każdego dnia wychodziliśmy na badania do doliny oddalonej o 4km, to dwie godziny drogi do naszej bazy. Mesę, jaką urządziliśmy w dolinie, hucznie nazwaliśmy Base Camp (4815 m n.p.m.). W tym miejscu zostawialiśmy niepotrzebny sprzęt, rozdzielaliśmy zadania i ostatecznie jedliśmy ciepłe zupki instant. Pierwszy dzień, jak się później okazało, był najbardziej łaskawy pod względem pogody. Nagle, około 10:30, cała dolina pokryła się gęstą warstwą chmur. Nie wiedzieliśmy co robić, zaczął sypać śnieg, temperatura szybko spadła, a nastroje razem z nią. Na Spitsbergenie nauczyłem się pracy w gorszych warunkach pogodowych, więc podniosłem na duchu moją część grupy i ruszyliśmy wyżej. Naszym zadaniem było zaznaczenie punktów referencyjnych potrzebnych do modelu trójwymiarowego.
Musieliśmy skonsultować wszystko z resztą ekipy, która nie czuła się na siłach, żeby wspinać się wyżej i badania przeprowadzała na niższych wysokościach. Cel na pierwszy dzień był prosty osiągnąć pułap 5 000 m n.p.m., tak aby aklimatyzacja przebiegała w dobrym tempie. Kroczyliśmy powoli, lewa za prawą nogą, po kamieniach i osypujących się piaskach pięliśmy się w górę. Męczące było to strasznie, ale świadomość osiągnięcia wysokości dwukrotnie wyższej niż Rysy pozwalała iść do przodu. Jako jedyny miałem odbiornik GPS, więc wiedziałem na jakiej wysokości się znajdujemy, reszta szła nieświadomie. Nie chcieli iść dalej, ale dzięki dopingowi z mojej strony kontynuowali marsz. W pewnym momencie krzyknąłem „STOP, przerwa” i każdemu po cichu, i po kolei, pogratulowałem pierwszego w życiu pięciotysięcznika! Potem wszyscy radośnie przybiliśmy sobie piątki i podziwialiśmy widoki. Chmury ustąpiły, słońce grzało, to były piękne chwile. Serce biło mocno, tym bardziej, że znaleźliśmy zamarznięte jezioro i pionowy lodowy klif spadający wprost do wody. Tam zrobiliśmy chwilę odpoczynku. Dziewczyny leżały, opalały się i napawały widokami. Mieliśmy tylko trzy pary raków, więc postanowiliśmy w trójkę iść zobaczyć czoło lodowca, wejść na niego. Była już późna pora, słońce w Boliwii zachodzi o 18:30, a razem z nim temperatura wędruje pod magiczne 0°C. Musieliśmy się śpieszyć, wybiła 13:45, a my do czoła jeszcze mieliśmy z 45 min marszu. Plan był taki, żeby wejść na początek i zejść do schroniska. Przed linią lody wyznaczyliśmy tak zwany C1, czyli obóz wysunięty na 5044 m n.p.m. Z tego miejsca odbywały się nasze wszystkie ataki na szczyt. W tym miejscu zrobiliśmy sobie przerwę, wytłumaczyłem moim podopiecznym jak używać raków, jak zachować się na lodowcu, co w przypadku przewrócenia się itd. O 14:30 weszliśmy na lód, siła woli zaprowadziła nas na szczyt, ale nie było wcale tak łatwo. Nieznany lodowiec, bardzo stromy i poszarpany. Mijaliśmy tysiące zastygłych fal lodu, dziesiątki szczelin i kilka studni. Mając doświadczenie z Arktyki wiedziałem którędy iść- początkowo w lewo potem w prawo i znowu w lewo, tak w ogromnym skrócie wiedzie droga do kamieni przed szczytem. Mijaliśmy po kolei: 5 100m n.p.m., potem 5 200m n.p.m., i nie wiedzieliśmy dokładnie ile ma szczyt. Nasze mapy i zdjęcia satelitarne były sprzed kilku lat, teraz to zupełnie inna sytuacja lodowa, klimat się ociepla, lodowce znikają. Tu, w Andach, dzieje się to naprawdę szybko. Szliśmy bardzo ostrożnie i wolno, wysokość była duża i zmęczenie z każdym krokiem wzrastało. Szliśmy prawie dwie godziny, końcówka lodowca była tak stroma, że co dwa kroki robiliśmy przerwę. Kontynuowaliśmy marsz pomimo wycieńczenia. Przekroczyliśmy w końcu magiczną linie szczytu i dotarliśmy na 5 308 m n.p.m. W oczach ze zmęczenia gwiazdki, w głowie szumi, nareszcie jesteśmy na górze. Możemy oglądać ten surowy, inny, piękny świat z góry. Emocje na szczycie były nie do opisania, życiowy rekord, wyżej jeszcze nie byłem, mój pierwszy raz.
Do schroniska wróciliśmy w opłakanym stanie, przemarznięci, głodni, bez sił. Było już po 19:00, z Huyana schodziły gęste chmury, wiatr się wzmagał, temperatura spadła grubo poniżej -5°C. Praktycznie doczołgaliśmy się do schroniska pukając do drzwi resztkami sił. Ten wyczyn uczciliśmy najtańszym winem argentyńskim „Promocion”, który kosztował za litr 5,8zł. Kolejne dni były powtórką pierwszego, tylko że już bez słońca. Codziennie o 9:00 dolina pokrywała się chmurami, wiatr nie pozwalał na rozmowę, a śnieg rozcinał twarz. Co dziennie ten sam scenariusz pogodowy, tylko że nasilony: częstotliwość burz podczas dnia wzrastała, wiało mocniej i śniegu przybywało. Pewnego razu gdy wspięliśmy się na lodowiec, a był to mój drugi raz, scena wyglądała jak z filmu Everest kiedy podczas zejścia przyszła huraganowa burza- u nas było podobnie. Chciałem tylko zejść na dół cały i zdrowy. Pioruny trzaskały wokół nas, śnieg sypał, a wiatr sam prowadził nogi. Labirynt lodowcowy był nadal nowością bo ślady z podejścia zniknęły, szliśmy wzdłuż nowych szczelin. Uzupełnieniem tego była ta straszliwa burza. Zeszliśmy omijając C1 do Base Campu, schroniliśmy się za kamiennym murem i czekaliśmy, aż ciała odpoczną, a oddech się uspokoi. Zdążyliśmy zebrać próbki skał i zidentyfikować materiał. Pracowaliśmy na górze jak maszyny: raz, raz, raz. Wejście było szybkie, im dłużej człowiek jest na wysokościach tym lepiej absorbuje te niewielkie ilości tlenu.
Z dnia na dzień było co raz lepiej, humory dopisywały ale kumulowało się zmęczenie. Ostatecznie stanąłem na szczycie lodowca trzy razy, najwięcej z całej grupy. Jako przewodnik musiałem wykazać się dobrą kondycją i pomocną ręką co ostatecznie odbiło się na moich siłach kilka dni później. Ogromny wpływ jednak miała pożegnalna impreza, po której rano głowa po prostu pękała, a sił nie było nawet żeby podnieść rękę czy nogę- po prostu szpital na wysokości dachu Europy. Czy ktoś ze wspinaczy może pozwolić sobie na bycie w złym stanie na czubku Mont Blanc? Nie, my jednak byliśmy w Andach, gdzie wszystko jest możliwe. Jeden dzień z ponad tygodnia spędzonego na 5 tysiącach metrów nie należał do mnie. Przed samym wyjazdem byłem prawie pewien, że będę umierał w górach, ale treningi przed wyprawą i dużo chodzenia po La Paz było dobrym prognostykiem na ten wyjazd. Ostatniego dnia, kiedy zostaliśmy w czwórkę, dojadaliśmy najlepsze kąski. Jednym z tych przysmaków był boczek i jajka, i od razu nasuwa się jedna myśl – jajecznica. Wystarczyło na małe porcje, ale zawsze! Była niewiarygodnie pyszna, niestety nie mogliśmy się nią za długo nacieszyć gdyż po chwili po prostu zamarzała. Ta noc była najgorsza pod względem temperatury w schronisku, ponieważ zeszła poniżej zera stopni.
Życie w górach jest ciężkie, surowe i wymaga wiele poświęcenia oraz siły. Dla nas to tylko kilka dni, ale Boliwijczycy żyją tam na co dzień, borykają się z tymi trudnościami sami– to silni, życzliwi ludzie.
Dla nas, Polaków, najwyższym punktem kraju są Rysy– 2499 m n.p.m. W Boliwii, w której obecnie jestem, większość populacji żyje powyżej 3 200 m n.p.m. Słynne miasto La Paz rozciąga się od 3 600 m wzwyż, a sąsiadujące z nim El Alto sięga nawet 4 150 m n.p.m. Ta różnica wysokości dla zwykłego Polaka jest zabójcza. Wyobraźmy sobie, że z zakupami idziemy z doliny Kondrackiej na Kasprowy Wierch. Dla Boliwijczyków to codzienność.
Po przyjeździe do La Paz każda czynność trwała dłużej niż w ojczyźnie, na przykład zwykły spacer na wysokości 3700 m. gdzie ciśnienie osiąga około 600 hP, płuca nie napełniają się do końca, a ilość oddechów zwiększa się niewiarygodnie- młodzi ludzie idą 50 metrów pod górkę i muszą zrobić przerwę bo już złapała zadyszka. Ciężko się chodziło, ciężko stało, całość uzupełniało słońce, które w dzień po prostu paliło skórę. Noce były bardzo chłodne, średnie temperatury dla września to w dzień 18°C, a w nocy -4°C. My na szczęście nie odczuliśmy aż tak różnic temperatur w mieście. Wysokość była dla nas z każdym dniem łaskawsza, pozwalała więcej i szybciej chodzić, lepiej spać i więcej jeść. Dobre czasy, czasy aklimatyzacji, skończyły się 15 września. Pojechaliśmy w teren Huyana Potosi – góry o wysokości 6 088 m n.p.m.
Ponad tydzień aklimatyzacji na 3 660 m, nie za bardzo nam pomogło, ale pozwoliło przeżyć. Dojechaliśmy do schroniska Casa Blanca na 4 800 m n.p.m. Ponad kilometr wyżej miało toczyć się nasze codzienne życie. Podobno, według literatury fachowej, na wysokościach od 4 500 mn.p.m. czasowo zanika zdolność do rozmnażania się u ludzi. Schronisko wybudowane z pustaków pomalowanych na biało nie było ocieplone, nie było szczelne, było za to całkiem spore. Dwa poziomy pozwalały na zorganizowanie noclegu nawet dla 80 osób, co w szczycie wspinaczkowym spokojnie pozwalało na utrzymanie ciepła wewnątrz budynku. Końcówka września to okres wiosny, więc bardzo niebezpieczny na wspinaczkę- w dzień lód się topi, są lawiny, jest niebezpiecznie.
Nasz cel to jednak pobliski lodowiec Charkini. Mieliśmy zbadać jego przedpole, sporządzić mapę geomorfologiczną, oraz model terenu. Po przyjeździe, i pokonaniu ponad kilometra w górę, ruszyliśmy na eksploatację lodowca Zongo (około 4900m n.p.m.), podniecenie i emocje górowały, dobre samopoczucie też. Staliśmy na lodowcu, byliśmy w małej jaskini, zobaczyliśmy cały przekrój tworów polodowcowych. Kryzysowa okazała się jednak noc. Zbyt szybkie pokonanie wysokości sprawiło, że nocą było słychać tylko kaszel, charczenie i jęki. Głowy pękały z bólu, żołądki przestały pracować- sił nie było nawet na jedzenie. Większość z nas nie potrafiła wstać z materaca na śniadanie. Na szczęście pojedyncze osoby były wstanie zrobić herbatę oraz podnieść się i pomóc tym umierającym. Przed wyjazdem nie dowierzaliśmy w mity o życiu w Andach ale teraz...
Problemy z trawieniem przewijały się u każdego z nas, dłużej lub krócej, ale jednak. Problematyczne było to, że woda doprowadzona do schroniska zamarzała już przed 16:00, a rozmarzała około 10:00. Nasze życie od 9:00 do 17:00/19:00 toczyło się w terenie. Po przyjściu do schroniska nie było w nim wody na umycie nóg, głowy czy rąk, nie mówiąc nic o cieplej wodzie. Ciekawy był też wychodek, który stał jako wolny budyneczek: miał dwa pomieszczenia, zadbaną muszlę i klapę. Ciekawostką w Boliwii jest to, że zużyty papier należy wyrzucić do śmietnika. Przy jedenastu osobach kosz zawsze był pełen. Spłuczki można było szukać na próżno, gdyż wodę spłukuje się butelką wody. Problem pojawiał się jak zawsze gdy woda zamarzła- trzeba było wyrąbać przerębel i nabrać ją do pojemnika. Kuchnia, którą mieliśmy do dyspozycji działała na gaz, do dyspozycji mieliśmy dwa ogromne palniki, nie było lodówki, która zresztą była niepotrzebna, nie było też wody w kranie. Naczynia myliśmy w wodzie z wiadra. Panował tam srogi mróz, w pomieszczeniu wieczorem temperatura spadała do 3-4°C, więc herbata zawsze była zimna. Na tej wysokości woda zaczyna wrzeć w temperaturze 70-kilku stopni, co nie pozwalało na porządne zaparzenie herbaty. Te temperatury wykańczały nas dzień po dniu. Przed zaśnięciem termometr wskazywał w sali 2°C, a nad ranem, tuż przed wschodem słońca było jeszcze zimniej.
Każdego dnia wychodziliśmy na badania do doliny oddalonej o 4km, to dwie godziny drogi do naszej bazy. Mesę, jaką urządziliśmy w dolinie, hucznie nazwaliśmy Base Camp (4815 m n.p.m.). W tym miejscu zostawialiśmy niepotrzebny sprzęt, rozdzielaliśmy zadania i ostatecznie jedliśmy ciepłe zupki instant. Pierwszy dzień, jak się później okazało, był najbardziej łaskawy pod względem pogody. Nagle, około 10:30, cała dolina pokryła się gęstą warstwą chmur. Nie wiedzieliśmy co robić, zaczął sypać śnieg, temperatura szybko spadła, a nastroje razem z nią. Na Spitsbergenie nauczyłem się pracy w gorszych warunkach pogodowych, więc podniosłem na duchu moją część grupy i ruszyliśmy wyżej. Naszym zadaniem było zaznaczenie punktów referencyjnych potrzebnych do modelu trójwymiarowego.
Musieliśmy skonsultować wszystko z resztą ekipy, która nie czuła się na siłach, żeby wspinać się wyżej i badania przeprowadzała na niższych wysokościach. Cel na pierwszy dzień był prosty osiągnąć pułap 5 000 m n.p.m., tak aby aklimatyzacja przebiegała w dobrym tempie. Kroczyliśmy powoli, lewa za prawą nogą, po kamieniach i osypujących się piaskach pięliśmy się w górę. Męczące było to strasznie, ale świadomość osiągnięcia wysokości dwukrotnie wyższej niż Rysy pozwalała iść do przodu. Jako jedyny miałem odbiornik GPS, więc wiedziałem na jakiej wysokości się znajdujemy, reszta szła nieświadomie. Nie chcieli iść dalej, ale dzięki dopingowi z mojej strony kontynuowali marsz. W pewnym momencie krzyknąłem „STOP, przerwa” i każdemu po cichu, i po kolei, pogratulowałem pierwszego w życiu pięciotysięcznika! Potem wszyscy radośnie przybiliśmy sobie piątki i podziwialiśmy widoki. Chmury ustąpiły, słońce grzało, to były piękne chwile. Serce biło mocno, tym bardziej, że znaleźliśmy zamarznięte jezioro i pionowy lodowy klif spadający wprost do wody. Tam zrobiliśmy chwilę odpoczynku. Dziewczyny leżały, opalały się i napawały widokami. Mieliśmy tylko trzy pary raków, więc postanowiliśmy w trójkę iść zobaczyć czoło lodowca, wejść na niego. Była już późna pora, słońce w Boliwii zachodzi o 18:30, a razem z nim temperatura wędruje pod magiczne 0°C. Musieliśmy się śpieszyć, wybiła 13:45, a my do czoła jeszcze mieliśmy z 45 min marszu. Plan był taki, żeby wejść na początek i zejść do schroniska. Przed linią lody wyznaczyliśmy tak zwany C1, czyli obóz wysunięty na 5044 m n.p.m. Z tego miejsca odbywały się nasze wszystkie ataki na szczyt. W tym miejscu zrobiliśmy sobie przerwę, wytłumaczyłem moim podopiecznym jak używać raków, jak zachować się na lodowcu, co w przypadku przewrócenia się itd. O 14:30 weszliśmy na lód, siła woli zaprowadziła nas na szczyt, ale nie było wcale tak łatwo. Nieznany lodowiec, bardzo stromy i poszarpany. Mijaliśmy tysiące zastygłych fal lodu, dziesiątki szczelin i kilka studni. Mając doświadczenie z Arktyki wiedziałem którędy iść- początkowo w lewo potem w prawo i znowu w lewo, tak w ogromnym skrócie wiedzie droga do kamieni przed szczytem. Mijaliśmy po kolei: 5 100m n.p.m., potem 5 200m n.p.m., i nie wiedzieliśmy dokładnie ile ma szczyt. Nasze mapy i zdjęcia satelitarne były sprzed kilku lat, teraz to zupełnie inna sytuacja lodowa, klimat się ociepla, lodowce znikają. Tu, w Andach, dzieje się to naprawdę szybko. Szliśmy bardzo ostrożnie i wolno, wysokość była duża i zmęczenie z każdym krokiem wzrastało. Szliśmy prawie dwie godziny, końcówka lodowca była tak stroma, że co dwa kroki robiliśmy przerwę. Kontynuowaliśmy marsz pomimo wycieńczenia. Przekroczyliśmy w końcu magiczną linie szczytu i dotarliśmy na 5 308 m n.p.m. W oczach ze zmęczenia gwiazdki, w głowie szumi, nareszcie jesteśmy na górze. Możemy oglądać ten surowy, inny, piękny świat z góry. Emocje na szczycie były nie do opisania, życiowy rekord, wyżej jeszcze nie byłem, mój pierwszy raz.
Do schroniska wróciliśmy w opłakanym stanie, przemarznięci, głodni, bez sił. Było już po 19:00, z Huyana schodziły gęste chmury, wiatr się wzmagał, temperatura spadła grubo poniżej -5°C. Praktycznie doczołgaliśmy się do schroniska pukając do drzwi resztkami sił. Ten wyczyn uczciliśmy najtańszym winem argentyńskim „Promocion”, który kosztował za litr 5,8zł. Kolejne dni były powtórką pierwszego, tylko że już bez słońca. Codziennie o 9:00 dolina pokrywała się chmurami, wiatr nie pozwalał na rozmowę, a śnieg rozcinał twarz. Co dziennie ten sam scenariusz pogodowy, tylko że nasilony: częstotliwość burz podczas dnia wzrastała, wiało mocniej i śniegu przybywało. Pewnego razu gdy wspięliśmy się na lodowiec, a był to mój drugi raz, scena wyglądała jak z filmu Everest kiedy podczas zejścia przyszła huraganowa burza- u nas było podobnie. Chciałem tylko zejść na dół cały i zdrowy. Pioruny trzaskały wokół nas, śnieg sypał, a wiatr sam prowadził nogi. Labirynt lodowcowy był nadal nowością bo ślady z podejścia zniknęły, szliśmy wzdłuż nowych szczelin. Uzupełnieniem tego była ta straszliwa burza. Zeszliśmy omijając C1 do Base Campu, schroniliśmy się za kamiennym murem i czekaliśmy, aż ciała odpoczną, a oddech się uspokoi. Zdążyliśmy zebrać próbki skał i zidentyfikować materiał. Pracowaliśmy na górze jak maszyny: raz, raz, raz. Wejście było szybkie, im dłużej człowiek jest na wysokościach tym lepiej absorbuje te niewielkie ilości tlenu.
Z dnia na dzień było co raz lepiej, humory dopisywały ale kumulowało się zmęczenie. Ostatecznie stanąłem na szczycie lodowca trzy razy, najwięcej z całej grupy. Jako przewodnik musiałem wykazać się dobrą kondycją i pomocną ręką co ostatecznie odbiło się na moich siłach kilka dni później. Ogromny wpływ jednak miała pożegnalna impreza, po której rano głowa po prostu pękała, a sił nie było nawet żeby podnieść rękę czy nogę- po prostu szpital na wysokości dachu Europy. Czy ktoś ze wspinaczy może pozwolić sobie na bycie w złym stanie na czubku Mont Blanc? Nie, my jednak byliśmy w Andach, gdzie wszystko jest możliwe. Jeden dzień z ponad tygodnia spędzonego na 5 tysiącach metrów nie należał do mnie. Przed samym wyjazdem byłem prawie pewien, że będę umierał w górach, ale treningi przed wyprawą i dużo chodzenia po La Paz było dobrym prognostykiem na ten wyjazd. Ostatniego dnia, kiedy zostaliśmy w czwórkę, dojadaliśmy najlepsze kąski. Jednym z tych przysmaków był boczek i jajka, i od razu nasuwa się jedna myśl – jajecznica. Wystarczyło na małe porcje, ale zawsze! Była niewiarygodnie pyszna, niestety nie mogliśmy się nią za długo nacieszyć gdyż po chwili po prostu zamarzała. Ta noc była najgorsza pod względem temperatury w schronisku, ponieważ zeszła poniżej zera stopni.
Życie w górach jest ciężkie, surowe i wymaga wiele poświęcenia oraz siły. Dla nas to tylko kilka dni, ale Boliwijczycy żyją tam na co dzień, borykają się z tymi trudnościami sami– to silni, życzliwi ludzie.