+3
kris_rock 2 czerwca 2016 10:53
Dzien 8 – Torres del Paine, Refugio Paine Grande - Refugio Grey, cd.

Po drodze napotykamy na różnorodność przyrody w postaci resztek lodowca Grey dryfujacych na lodowcowym jeziorze Lago Grey, przebijajacy się widok samego lodowca, surowe ośnieżone szczyty Cerro Paine Grande oraz Cerro Ostrava. Po szlaku lataja zajace patagońskie, a gdzies wysoko nad nami szybuja orły. Przechadzajac się dobrze oznakowanym szlakiem czujemy obecność innych zwierzakow, które zamieszkuja lokalne tereny. Robiacy obchod strażnik mowi: witam w moim miejscu pracy, roztacza reka wielkie kolo dodając: to jest moje biuro. Rece opadaja, mysle sobie i w tej jednej chwili przypomnialo mi się moje fatalistyczne biuro, ale ok. nikt nie mowil, ze będzie lekko i do konca tej wyprawy nie przypomne już sobie o rzeczywistocić, jaka na mnie czeka po powrocie. Po dotarciu na miejsce, meldujemy się, odnajdujemy nasz namiot, wrzucamy do niego plecaki a ja udaje się jeszcze na rekonesansik w postaci punktu widokowego na lodowiec Grey. Tego dnia nie mielismy wykupionego jedzenia i ustalamy, ze posilimy się tym co mamy + drobny zakup czegos cieplego „na spółe”. Za miejsce pod namiot, namiot i dwie karimaty placimy już w PL 133 PLN. Prysznic z ciepla woda jest czynny od godz.19:00 do 21:00 i mimo rychłego ustawienia się w kolejce, czekamy dosyć długo, ale jest w niej wesolo i nawet spadek temperatury nie powoduje grymasu na twarzach innych. Jak to z facetami bywa w kolejce poruszane sa rozne tematy, a jeden Holender dosc dosadnie pokazuje swoje obycie w tego typu miejscach robiac za filmowego Gospodarza Aniola skutecznie wymuszając na ekipie technicznej schroniska pojawienie się cieplej wody. Mowi tez, ze wraca z treku „O” i nie myl sie od 5 dni, ale najdluzej nie robil tego w Nepalu i trwalo to prawie 30 dób. Wow, momentalnie zrobil wokol siebie sporo miejsca i zrobilo się jakby ciszej. W namiocie chowam się w cieplym spiworze i z niecierpliwością czekam na poranek. Ten etap trekku jest preludium do tego co nastapi pozniej i staramy się go zrobic na tyle spokojnie, na ile pozwala nam czas. Zachwycamy się otaczającą nas przyrodą, ale wiemy, ze to dopiero poczatek.

, , , , , , , , ,
,

, ,
,

, , , , , , ,

Dzien 9 – Refugio Grey – Refugio Paine Grande
Noc jest chlodna i ktos z pola namiotowego krzyczy, ze temperatura spadla do zera. Odczuwamy to dopiero po wyjsciu z kokonow przez co przebudzenie jest błyskawiczne, a jego sukces zwiecza droga do lazienki. Szybka musztra i jeszcze jedno poranne wyjscie w kierunku Mirador Grey. Tym razem z małżonką. Siedzac na kamieniach i obserwując w pelnej ciszy lodowiec myslimy jak to się stalo, ze tutaj jesteśmy, a co za mlodu dawaly nam programy TV, i tego typu cuda natury udaje nam się podziwiac na wlasne oczy. Samo czolo lodowca jest dosc znacznie oddalone od tego punktu widokowego i dopiero idac trasa „O” czyli pelna petla mamy sposobnosc podejscia bliżej. Czujemy bijacy od lodowca chlod niesiony przez dosc silne podmuchy zwariowanego wiatru i w przebijających się promieniach słońca lodowiec bije blekitem po oczach. Szybkie fotki i wracamy po plecaki. Wchodzimy na szlak kierujac się w strone kolejnego schroniska. To jest jedyny fragment trekku, który przechodzi się tą sama droga. Szkoda, bo niczym nas ona nie zaskoczyla, ale mielismy tyle zapasu czasowego, ze spokojne meldujemy się w Refugio Paine Grande i tym razem spimy pod dachem w pokoju wieloosobowym z lozkami pietrowymi. Trasa liczy znowu 10 km. i przechodzimy ją w 4h. Od tego momentu mamy wykupione posilki na zasadzie sniadanie, lunch boxy i obiadokolacja. Schronisko jest spore i pelne ludzi, pole namiotowe tez raczej zapelnione. Pogoda swietna, slonce daje ostro popalic, temperatura ok. 15 stp. Troszke wieje, ale spokojnie bez opisywanych w sieci huraganow. Promieniowanie UV 11. Pobyt w Paine Grande kosztuje nas 650 PLN. Reszte dnia spedzamy na zabijaniu czasu w „swietlicy” przy ogniu kominka z książkami i innymi czasoumilaczami, integrujemy się z ludzmi, których mijamy na szlaku. Wymieniamy nasze plany i doświadczenia z tego co już udalo nam się zobaczyc w Patagonii. W pobliżu jest punkt widokowy Mirador Pahoe, ale jakos ucieka nam ten wieczor i nie docieramy tam. Noc, mimo rozbawionych wspołlokatorow przebiega spokojnie.

, ,
,

, , ,

Dzien 10 - Refugio Paine Grande – Refugio Los Cuernos
Po sniadaniu z przepieknym widokiem na masyw Cerro Paine Grande ruszamy w trase. Plan na ten dzien jest bardzo ambitny i w jego szczytowym zalozeniu do pokonania mamy 23 km. Na ten dystans składają się takie etapy jak:
1. Refugio Paine Grande – Campamento Italiano 7.5 km.
2. Campamento Italiano – Mirador Britanico 5 km. – roznica wzniesien 600 m.
3. Mirador Britanico - Campamento Italiano 5 km.
4. Campamento Italiano – Refugio Los Cuernos 5 km.
Wg mnie od tego momentu zaczyna sie prawdziwy park TDP z jego wszystkimi zapierajacymi dech w piersiach widokami. Na szlaku jest prawie pusto i tylko czasami słychać „hola”. Nad glowami co jakis czas przelatuje helikopter dostarczajacy żywność do schronisk, a po sciezkach konnych maszeruja ich pierwszorzędni użytkownicy z argentyńskimi jeźdźcami w charakterystycznych plaskich kapelusikach.
Droga sucha i sloneczna daje obraz pustkowia i spalonych drzew czego źródłem była ludzka glupota w postaci uzywania turystycznych palnikow gazowych na otwartej patagońskiej przestrzeni. Szkoda, bo mina dziesiątki lat zanim zniszczony teren odzyska swoja dawna dzikość. Co ciekawe po drodze nie ma smieci … ani sztuki. Wszyscy sa posluszni regulaminowi i zabiera je ze soba do schronisk. Dochodzimy do Campamento Italiano i tutaj się rozdzielamy. Ja porzucam swoje plecak pod budka strażników i na lekko z aparatem i woda ruszam ostro pod gore. Moim celem jest lodowiec Francozow, Dolina Francozow oraz Mirador Britanico. Roznica wzniesien ok. 600 m.i daje się to odczuc, mimo pojawiającego się zmeczenia napieram z uśmiechem na twarzy. Było warto. Wrazenia niesamowite. Lodowiec „rodzil” i co jakis czas jego kawalek odpadal z hukiem w dol. Szczyty w tym miejscu maja spokojnie ponad 3 tys. metrow i wysoko nad nimi hulaly widoczne wiatry zabierające z nich snieg. Dolina Francozow plynie rwacy potok z niesamowicie zimna woda nadajaca się do spozycia, z ktorej często korzystaliśmy. Docieram tak daleko jak tylko mogę ponieważ szlak na Mirador Britanico jest zamkniety. Brakuje mi do niego ok. 30 minut drogi, ale zatarasowane przejscie skutecznie konczy droge wszystkich trekkerow. Wykladam się na cieplym głazie i gapie się na otaczające mnie szczyty. Ja tutaj zostaje, jest przepieknie i na 100% wszyscy zgromadzeni tam ludzie podzielaja moja opinie. Panuje zupelna cisza, zadnych zbednych slow, dźwięku migawek czy telefonow do przyjaciol. Co jakis czas cichy, krotki dialog i znowu cisza. Musze wracac, mam do pokonania jeszcze 10 km. Wracam ta sama droga czujac, ze cos przekombinowałem bo chyba lekko zboczyłem ze szlaku . Przy Campamento Italiano robie przerwa na skonsumowanie Lunch Boxa ze schroniska i ruszam przed siebie. Slonce daje się we znaki i czuje, ze moja glowa dosłownie plonie. Mam na niej buffke, okulary z polaryzacja i głupotę w postaci braku kremu z konkretnym filtrem UV. Gdzie tylko mogę to chowam się pomiedzy drzewami, ale moc słońca i wiatru robia swoje. Wlasnie, zaczęło troche wiac, ale był to wiatr rozkoszy, ponieważ chłodził rozgrzane marszem cialo. Tuz przed Refugio Los Cuernos jest taka kamienista plaza. Polecam zrobic na niej dluzsza przerwe, usiąść na kamieniach, zrzucic plecak i zwyczajnie patrzec przed siebie.
Do schroniska docieram po 18 tej. a uroczy trekk umila mi w uszach muzyka z Into the Wild. Melduje się w namiocie, biore zimny prysznic, bo cieplej wody już dla mnie nie starczylo i idziemy na kolacje. Zasady noclegu podobne jak poprzednio, tym razem namiot rozstawiony jest na drewnianej platformie. Koszt za 2 osoby ok. 550 PLN. Na miejscu komplet ludzi w tym ekipa biura podrozy z PL. Rozszalale słońce, lazurowe jezioro i otaczające nas szczyty gor obserwujemy na opisanej wczesniej plazy wraz z kilkoma narwancami i niewinnym dzwiekiem czyjejs gitary. Noc nieco cieplejsza choc nad ranem powialo chlodem.

,

,

, , ,
,

, , , , , , , , , , , , ,
,

,
,

,

, , , , ,
,

, , ,
,

, , , , , , , , , , , ,
,

, , ,

Dzien 11 - Refugio Los Cuernos – Refugio Chileno
Nastepnego dnia rano widzac nas jedna z Pań uzycza nam próbki kremu 50 UV , uff na szlaku będzie trochę lepiej. Po szybkiej mustrze ruszamy. Dzisiaj atak szczytowy .
A wyglada to tak:
1. Refugio Los Cuernos – Refugio Chileno 11 km.
2. Refugio Chileno – Campamento Torres 3 km.
3. Campamento Torres – Base de Las Torres (Mirador Torres) 1 km. (na ten odcinek trzeba zarezerwowac 1h.)
4. Base de Las Torres - Refugio Chileno 4 km.
To najtrudniejszy etap trasy “W” ponieważ do pokonania sa najwieksze roznice wzniesien, do tego jest co isc. Zaczelo troche wiac i nadeszly złowrogie chmury. Nie padalo, ale czasami zawiewalo pojedyncze krople wody. Po zameldowaniu się i ugoszczeniu w namiocie robie szybki przegląd tego co mi potrzebne i ruszam pod wieze Torres. Przy takim układzie trasy sa dwie możliwości ich ujrzenia, jedna z nich to ta, która wybrałem a druga to wyjscie nocne na wschod słońca, który jest podobno olśniewający i wieze lsnia wtedy pomarańczowym odcieniem. Na moje pogoda mogla znaczenie się popsuc a miałem tylko jedna szanse na atak, ponieważ nastepnego dnia musieliśmy zjawic się o określonej godzinie w Lagunie Amarga skad odjeżdżał nasz autobus do Puerto Natales. Ryzyk fizyk, ide teraz. Do Campamento Torres idzie się troche lasem i troche wzdloz kolejnego rwacego potoku, na koncu tej drogi czeka nas dosc strome i wyczerpujące podejście pod punkt widokowy, czyli wieze Torres. Ostatni odcinek to lekko godzina wspinaczki po kamienistym szlaku, do tego zaczęło znowu ostro swiecic slone, wrecz parzylo w twarz i wszystkie nieosloniete fragmenty skory. Na szlaku było dosc pusto, ale zdarzaly się grupki ludzi, na szczescie jest gdzie zejsc na bok i chwile porejestrowac widoki. Po mozolnej wspinaczce zza ostatniego wzniesienia zaczynaja wylaniac się wieze a tuz za nastepnym zakretem znowu znikaja. Chwila w dol i znowu sa, ale tym razem już na zawsze… Ten widok to tak jakby przez cale zycie oglądać jakas rzecz na pocztowce myśląc sobie, ze ona nie może przeciez zaskoczyc, bo sie ja zna. A jednak, zabraklo mi slow, momentalnie przestalem czuc zmeczenie i zapomniałem o calym diabelskim swiecie. Podswiadomie znalazłem swoj glaz i spędziłem na nim godzine gapiac się w każdy cal olśniewających mnie wiez. Było magicznie i bez chwili zastanowienia doszedłem do wniosku, ze wlasnie dla takich momentow podrozuje zwiedzając te planete. Wszystko dobre co się szybko konczy, czas wracac a droga nie będzie latwa. W obozowisku padam na pysk, jest pora bardzo popoludniowa wrecz wieczorna i oprocz posilku i prysznica na nic wiecej nie mam już sily. W nocy budzi mnie szum rwacej wody i potezny porywisty wiatr, któremu dzielnie opiera się nasz namiot. Na szczęście platformy rozstawione sa pomiędzy sporymi drzewami, które skutecznie tlumia sile zywiolu. Platforma, namiot, karimaty i wyzywienie w tym miejscu wyniosły ok. 550 PLN.

,
,

,

, ,
,

, ,
,

, , ,
,

, , , , , , ,
,

,

Dzien 12 - Refugio Chileno – Hotel Las Torres – Laguna Amarga
Przy sniadaniu dowiadujemy sie, ze wieczorna grupa miala pecha I nie zobaczyla w pelnej okazalosci szczytow wiez. Wiatr nawial spore ilości chmur, które zakryly trzy monumenty. Pakujemy się i idziemy w droge powrotna. Czujemy zmiane pogody i jesteśmy wdzieczni temu, ze nie było nam dane jej zaznac. Caly trek „W” przeszliśmy w słońcu, przyjemnym wietrze i zdrowiu. Nieodlacznym wizerunkiem parku TDP jest Guanaco, którego nie zobaczyliśmy w ani jednym osobniku. Czekajac na autobus robimy ostatnie zdjęcia oddalonych wiez, choc malo widocznych, ale nadal majestatycznych i w pewnym momencie nasza uwage przykuwa grupka gestykulujących turystow. Co zobaczyli? Guanaco Jedna jedyna sztuka przechadzala się na swoim terenie i zapraszala swoich zagranicznych gosci do robienie jej zdjęć. Jak to mowi klasyk: w zyciu nie ma przypadkow…Wracamy do Puerto Natales. Meldujemy się w naszym sprawdzonym juz hostelu (Patagonia Adventure Hostel), doprowadzamy do porzadku nasze korpusy i idziemy świętować, bo uwierzcie nam - jest co. Siadamy w pizzerii, zamawiamy po sporej pizzy i kupujemy butelke chilijskiego wina. Wychodzimy lekko uśmiechnięci i na tym konczymy nasz trekking szlakiem ‘W”. W Puerto Natales rezygnujemy ze wspomnianego Cerro Dorotea, chyba nic już nie przebije gor zapamiętanych w Torres del Paine, po za tym wino skutecznie rozluźniło nasze mięsnie.

,

, ,
,

,

,



Dzien 13 – El Calafate
Tego dnia za zadanie mamy dotrzec do El Calafate w Argentynie i po 5 godzinach jazdy autokarem + ok. 1.5h na granicy z Chile wysiadamy na dworcu autobusowym w kolejnym nowym miejscu.
W hotelu (Marcopolo Inn Calafate) zalatwiamy formalności i tego dnia udaje nam się jeszcze obejsc Lagune Nimez. Jestesmy jedynymi zwiedzającymi i wychodzaca do domu strazniczka wpuszcza nas za free, pokazuje na swoja bron i mowi tak: if you go down the marked path, I will kill you, I see you 
Lecimy przed siebie, bo wieczorkiem zrobilo sie troche chłodniej i wracamy regenerowac się przed jutrzejsza dawka emocji. Laguna ok. jest na niej platforma widokowa, z ktorej rozciąga się przyjemny widok na Lago Argentino, które jest malym morzem i nie widac jego drugiego brzegu.

, ,
,

, , , ,

Dzien 14 – El Calafate – Glaciar Perito Moreno
Poprzedniego dnia kupilismy na dworcu PKS bilety autobusowe do Parku Narodowego Los Glaciares, na który przeznaczyliśmy caly dzien. Przy okazji podrozy wjeżdżamy na legendarna Rute 40 zahaczajac wzrokiem o bajeczne szczyty gor w El Chalten, ale o tym pozniej.
Po dotarciu do parku ustalamy plan na lodowiec. Decydujemy się na zejście metalowej sciezki usytuowanej przed jego czolem oraz na rejs po jeziorze. Powiem tak: potega i majestat natury w tym miejscu jest paralizujaca. Czlowiek czuje się naprawde mala istotka stojac przed 60 metrowym olbrzymem. Perito Moreno to trzeci największy lodowiec na swiecie i do tego się nie kurczy, a rozrasta. Czuc chlod, widac mieniace sie kolory bieli i blekitu, słychać jego pekanie, które wraz z często odpadającym brylami daja niepowtarzalny efekt zachwytu wszystkich zgromadzonych tam osob. Jednak dopiero po podpłynięciu na maksymalna odległość od lodu, zdajemy sobie sprawe z rozmiaru lodowca. To tak jak z tym kotem wchodzacym na pustynie, co mowi : :/ nie ogarniam tej kuwety :D I nasze oczy również nie ogarniaja tego wszystkiego co przed nami. Rejs przewidywalny, kapitan mowi ,ze nie może podpłynąć bliżej bo spadajacy lod wytwarza duze fale, które mogą wywrocic lodz. Hmm, polemizowalbym, ale dobra niech mu będzie. Faktycznie pływające odlamki to tylko czubki gor lodowych, ale bez przesady. Tak czy siak kończymy rejs i robimy przerwe na lawce z widokiem na Perito Moreno. Jest upal, slonce daje po garach i z zachwytem podziwiamy rodzacy lodowiec.

, , , ,
,

, ,
,

, , , , ,
,

,

, , ,

Dzien 15 – El Chalten
Wszystko przez film Cerro Torre Diabelski Szczyt i Krzyk Kamienia, choc ten pierwszy nowszy i bardziej wypasiony robi moim zdaniem wieksze wrazenie. Jednakze obydwa filmy uzupełniają się, bo pokazuja dwie drogi na Cerro Torre. Kto nie widzial a chce zobaczyć, to polecam.
Szczyt nie był moim celem wspinaczkowym ale trekkingowym, plan był taki aby podejść pod niego tak blisko jak tylko się dalo, ale po kolei.
Miejscowosc El Chalten polozona jest w Parku Narodowym Los Glaciares i przed wjazdem do niej odwiedza się recepcje w celu uzyskania podstawowych informacji na temat zachowywania się w tym miejscu. Wizyta kurtuazyjna, ale wychodzimy z niej z cenna wiedza na temat prognoz pogody na najbliższe 3 dni. Dlaczego to jest takie wazne? A to dlatego, ze Monte Fitz Roy oraz Cerro Torre to kaprysne diabelskie strazniczki i często zasłaniają się chmurami dla widowni i jej przyszłych niedoszłych zdobywcow. Pamietajmy, ze jest listopad i nie jest to patagońskie lato. Przed chwila skończyła się zima i zaczela wiosna. Ostatnie dni były slabe i mocno wialo co nagonilo kłębiaste obloki, ale prognoza na kolejne dni jest optymistyczna. El Chalten oferuje sporo ciekawych szlakow, ale my wybieramy dwa, po jednym na dzien. Ogółem spedzamy tam 3 doby. Po weryfikacji ze strazniczka mojego planu, jestem mądrzejszy o taki sprytny plan: kolejnego dnia chcemy isc pod Monte Fitz Roy a nastepnego pod Cerro Torre, ale… No wlasnie, jeśli pogoda będzie malo laskawa to zobaczymy to albo to, jest takie jedno miejsce z którego widac obydwa szczyty i wracając z Fitz Roya trzeba nieco odbic i zrobi petle. Decydujemy się na ten manewr ponieważ pogoda pierwszego dnia jest przepiekna i ten szczyt rozklada nas zupełnie na łopatki.

, , , , , , ,

Dzien 16 – Monte Fitz Roy
Na szlaku pojawiamy się wczesnie rano, aby uniknąć tlumów, które i tak nie nadejda, ale jeszcze tego nie wiemy. Do Laguny de Los Tres idzie się 10 km. po drodze zaliczamy Lagune Capri. Podejscie pod Mirador Fitz Roy jest dosc wymagajace i meczace, ale to co jest na jego koncu przerasta nasze wszelkie oczekiwania, które już po drodze niewinnie zdradza widok na horyzoncie. Szok!
Pogoda lampa, swieci okrutnie mocno, a widoczność jest prawie idealna. Wokół gory lezy sporo śniegu a jezioro pod nia jest jeszcze czesciowo zamarzniete. Gdzies w oddali widac slady wspinaczy, którzy podchodzili wyzej w celu zdobycia szczytu. Łezka w oku się kreci na sama mysl, ze to nie ja tam szedłem, ale moze kiedys…
Robie trzy time lapsy, które zajmuja ponad godzine, więc miałem czas na gapienie się na gorskie oblicze. Czas nagli, a my wybraliśmy dluzsza droge powrotna z uwagi na probe przechytrzenia natury. Skoro jest taka okazja to atakujemy Cerro Torre, bo jutra może nie być już tak pogodnie, jesteśmy w koncu w Patagoni, która slynie z naglych załamań aury. Idziemy w kierunku Laguny Madre i Hija, pozniej odbijamy nieco w kierunku Laguny Torre, ale ja zostawiamy na nastepny dzien. Powiem tak, prawie się udalo i troche mielismy nosa. Niestety dzisiaj Cerro Torre było zakazane dla naszych oczu. Po drodze zaczęło wiać, co skutkowalo sporym zachmurzeniem wokół ¼ gory. Faktycznie miejscowka jest przepiękna, bo widac z niej dwa szczyty Fitz Roy oraz Torre, ale przy naprawde sprzyjającej ku temu pogodzie. Coz nie można mieć wszystkiego, a zachłanność chowamy gleboko do kieszeni. Wracamy do hotelu, i decydujemy się na kapiel w hostelowym „basenie”  A co tam, akurat tak się zdarzylo, ze maly akwenik był pusty i byliśmy w nim sami. Wiatr prawie roztrzaskal okna i drzwi do tego miejsca i dmuchal tak silnie, ze kapiel nie należała do przyjemnych. Co wieczorem? Jak to co – argentynska wolowina. Pierwsze podejście do niej zrobiliśmy w Chile , ale była to wtopa na maxa. i nie zalecamy jej degustacji również w Punta Arenas. Po wnikliwym rekonesansie wybieramy restauracje El Muro i nie żalujemy. Niebo w gebie i warte było wydanej kasy, oczekiwania na danie, pomylki kelnera i rozmow przy barze.

, , , , , , , , , ,
,

, ,
,

, , , , , , , , , , , , , , , ,
,

,

Dzien 17 – Cerro Torre
W nocy tak silnie wialo, ze obudziłem się nad ranem i gapilem przez okno w niebo. Żeby tylko była pogoda, żeby tylko była pogoda…Na szlaku pojawiam się w pojednyke i tak jak dzien wczesniej jest pusto i mam wszystko dla siebie. Ładuje do uszu muzyke z filmu The Secret Life Of Walter Mitty i ruszam przed siebie. Droga pod Torre jest dosc specyficzna o od pewnego momentu dosc plaska a po kilkudziesięciu minutach gora pojawia się na horyzoncie. Docieram do miejsca, w którym byliśmy wczoraj i widze z niej Fitz Roya i mój kolejny cel. Pierwszy szczyt jest nawet widoczny, ale do widocznosci z wczoraj nie ma szans. Natomiast Diebelski szczyt jest w stanie przedhuraganowym. Ide i kombinuje robiac z siebie pogodynke i wyrocznie. Wroze z wody w potoku, wiatru i wiedzy jaka posiadam i wychodzi mi, ze będzie slabo, ale nie poddaje się i najwyżej ulegne niesprzyjajacym warunkom pogodowym. Mapa mowi, ze do wybranego przeze mnie punktu widokowego Mirador Maestri jest 11 km. i dzielnie zaliczam kolejne tabliczki informujące o zmniejszającym się dystansie. Dochodzac do Laguny Torre wiem, ze to nie będzie mój dzien. Przed laguna znajduje sie cos na wzor walu przeciw-powodziowego, dopiero pozniej dowiaduje się co to było i tak naprawde po jego przekroczeniu zaczynaja się „klopoty”. W swoim zyciu doświadczyłem 20 stp. Mrozu, 40 stp. Ciepla, monsunowego opadu deszczu, sporej śnieżycy etc.ale takiego wiatru nigdy wczesniej nie poczułem, a co najgorsze on caly czas się wzmagal. Dookoła mnie zadnych ludzi, zadnych oznakowan szlaku, a wyciagniecie mapy byłoby jej ostatnia chwila na tym swiecie. Ide na pamiec, jak w filmie. Znam ten widok, kurcze przeciez ja go znam i ide w lewo. Dochodze do przeprawy przez rwacy potok, która skonstruowana jest za pomoca stalowej liny przyczepionej śrubunkiem do glazow po obu stronach brzegu. Na tabliczce napisane jest, ze jest to przeprawa dla ludzi z pozwoleniem na wspinaczke na szczyt. Spojrzalem po sobie i się uśmiechnąłem. Pomylilem droge, to nie tu. Wracam i szukam dalej i tym razem ide w prawo. Wdrapuje się coraz wyzej na usypany z kamieni „wal”, o którym już wspomniałem i ide jego grania w poszukiwaniu tabliczki z jakakolwiek informacje, ze jest to Mirador Maestri. To co się dzieje wokół Cerro Torre i nad nim przekracza moje wszelkie dotychczasowe odczute anomalia pogodowe. Szaleje cos na wzor tajfunu, który uformowal wir z chmur i ciska nim na wszystkie strony. Lodowiec pod gora jest brazowy i brudny od kamieni, piachu i ziemi, które nanosi na niego huragan. Mój szlak nieco się wypoziomowal, ale nadal nie widze mojegu punktu widokowego. Postanawiam tak, ze ide tak daleko jak mi się uda i koncze kiedy uznam to za niebezpieczne. Wokół mnie ani jednej żywej duszy. Po jakims czasie robie sobie przerwe, przeczekam wichure. Skrywam się za potężnym kamieniem chroniac tym samym siebie od skutkow dzialania pogody. Kamieniuje aparat i robie timelapsy. Spedzam tak godzine i kiedy koncze posilek, odpoczynek i video zabawe, wylaniam się zza kamienia w celu weryfikacji warunkow panujących na szczycie. Jest jeszcze gorzej niż było. A przede mna na szlaku pojawiaja się „mini tornadka”. To chyba już koniec mojej drogi, rozgladam się jeszcze dookoła w poszukiwaniu tabliczki informacyjnej dot.mojej destynacji, ale bez rezultatow. Robi się pozno a ja mam jeszcze przed soba ponad 11 km. drogi powrotnej. Wracam .
Krzycze w kierunku niewzruszonej gory i obiecuje jej, ze do nie kiedys wroce! Schodze. I to od tego momentu zaczęło się robic groznie. Naleze do osob o niskiej wadze i dlatego silny wiatr robil ze mna co chciał. 3 metry do przodu i gleba, 2 metry w lewo i gleba, 3 metry w prawo i gleba. I tak większość trasy po nasypie ze wspomnianych kamieni przeczołgałem się w pozycji horyzontalnej. Piach miałem wszedzie gdzie tylko zdołał mi się dostac, o robieniu zdjęć nie było absolutnie zadnej mowy. Wyciagniecie reki przed siebie grozilo natychmiastowa utrata równowagi i upadkiem. Jak tylko przeszedłem przez wal jak reka odjal. Pojawilo się lekkie slonce a wichura oslabla. Wyobrazilem sobie, ze to wlasnie pod Cerro Torre diabel mowi dobranoc…

Czesc pierwsza: https://kris-rock.fly4free.pl/blog/2113/patagonia-tam-gdzie-diabel-mowi-dobranoc-czesc-pierwsza/
Czesc trzecia: https://kris-rock.fly4free.pl/blog/2116/patagonia-tam-gdzie-diabel-mowi-dobranoc-czesc-trzecia/































Dodaj Komentarz